To obraz pełen paradoksów, który chciałby mieć w swoim portfolio każdy reżyser horrorów: jednocześnie kameralny i epicki, sentymentalny i stający w kontrze do nostalgicznej narracji fanów,
"Nie musisz spoglądać wstecz, by dostrzec te dzieciaki. Pozostaną częścią ciebie, tak jak kiedyś były skarbnicą wszystkich twoich aspiracji" – czytamy w literackim pierwowzorze Stephena Kinga, książce będącej wyrazem tęsknoty za utraconą niewinnością i która – o ironio – wdrukowała się w nasze dziecięce umysły za sprawą filmowej adaptacji z Timem Currym w roli demonicznego klauna Pennywise'a. W myśl zasady, że najskuteczniej okłamujemy samych siebie, filmu nie da się dziś obejrzeć na trzeźwo, no chyba że jako dokument z epoki, w której telewizyjne produkcje kręcono ogórkiem, a obsadzie płacono skórami lisów. Co innego nowa wersja – to obraz pełen paradoksów, który chciałby mieć w swoim portfolio każdy reżyser horrorów: jednocześnie kameralny i epicki, sentymentalny i stający w kontrze do nostalgicznej narracji fanów, opowiadający o stwarzaniu demonów we własnej głowie i walce z nimi siłą wyobraźni.
O tym, że czasy i kategorie wiekowe się zmieniają, świadczą już początkowe partie filmu Andresa Muschiettiego. Rozmowa dwunastolatków, w której jedyną słuszną ripostą na uwagę o niewygodnym mieszkaniu jest konstatacja: "na pewno wygodniejsze niż twoja matka", nie pozostawia złudzeń: jeżeli pozostajemy w rejonach kina familijnego, to zmieniliśmy sąsiedztwo. Dzieciaki – zarówno te, które wpadają w szpony pradawnego zła, jak i te, którym perspektywa wakacji przesłania cały świat – nie są ani wyimkami ze sztambucha podrzędnego scenarzysty, ani impregnowanymi na wszelki brud androidami. Ich dojrzewanie to jeden wielki tor przeszkód, z kolei rozczarowania wieku nastoletniego wynagradza dreszczyk "prywatnych śledztw", rozmaitych "misji ratunkowych" i zwyczajnych bitew na kamienie. Ktoś się zakochuje, ktoś inny odkrywa, że serce nie sługa. Tamten chłopak staje się celem rasistowskiej nagonki, a tamta dziewczyna jest molestowana przez ojca. Dorośli są bierni i zawistni, czasem pasożytują na swoich podopiecznych, kiedy indziej przypominają – jak to ujął pisarz – obleczone ludzką skórą, prawdziwe bestie. Oczywiście w Derry panoszy się również zło metafizyczne, którego tożsamości – przynajmniej na razie – zdradzać nie wypada. Przybiera ono postać tańczącego klauna, najpełniejszego wcielenia strategii artystycznej Kinga, który uwielbiał zderzać dziecięcy i piekielny porządek rzeczy. Pennywise jest spełnionym koszmarem stomatologów i manicurzystek, uwielbia rebusy i gierki słowne, a jego nadejście zapowiada zwykle unoszący się w powietrzu czerwony balonik. Obsadzony w tej roli Bill Skarsgård, w cywilu facet z żebra Jakuba Gierszała, jest strzałem w dziesiątkę i nawet z toną makijażu potrafi oddać najważniejszy paradoks natury Pennywise'a: z jednej strony świadomość własnej śmiertelności oraz związany z nią pragmatyzm, z drugiej – wieczne nienasycenie będące źródłem zarówno cierpienia, jak i rozkoszy.
Chociaż ludzie słuchają muzyki z walkmanów i jeżdżą na oldskulowych beemiksach, a kinowe afisze zachęcają do seansu kolejnej części "Koszmaru z ulicy Wiązów", Muschietti nie tonie w morzu cytatów, nie wkracza w lata osiemdziesiąte jak do wielkiego skarbca, w którym każda błyskotka odwraca jego uwagę (Kuba Popielecki sprawdził, więc w razie czego znacie adres, ale podobno ekipa weszła na plan, zanim serial "Stranger Things" objawił się w całym swoim ejtisowym majestacie). Nastrój filmu przywodzi wprawdzie na myśl Kino Nowej Przygody zmiksowane z adekwatnym rocznikowo horrorem, ale najważniejsi w tej układance pozostają bohaterowie. Kiedy na jaw wychodzą ich najskrytsze lęki, od zdeformowanej mary rodem z "Krzyku" Muncha, po pierwszą miesiączkę i wszędobylskie zarazki, Muschietti puszcza w ruch karuzelę strachu, a całość staje się wspaniałą opowieścią o nieposkromionej wyobraźni – dziecięcym przekleństwie i błogosławieństwie. "Jeżeli istnieją tysiące średniowiecznych wieśniaków, stwarzających wampiry, może trafić się jeden – prawdopodobnie dziecko – który wyobrazi sobie osikowy kołek. To tylko zwykły kawałek drewna. Ale umysł jest młotkiem, który wbije go w serce potwora" – czytamy w "Tym". Mówiąc krótko, filmowa wersja oddaje sprawiedliwość Kingowskiej metaforze.
Zagrane jest to wszystko bez jednej fałszywej nuty, napisane bez pretensji i nakręcone z wyczuciem trudnej, komediowo-dramatycznej materii. King ma to do siebie, że o ile odmalowywanie społecznego tła wychodzi mu bez pudła, o tyle zakończenia książek (płonąca czacha na nieboskłonie po eksplozji hotelu Overlook w "Lśnieniu" na zawsze w moim sercu) są, mówiąc delikatnie, kontrowersyjne. Ale napisał też "Ciało", zaadaptowane na klasykę kina młodzieżowego przez Roba Reinera ("Stań przy mnie"), w którym doskonały finał jest dla małoletnich bohaterów momentem inicjacji w dorosłość, pożegnaniem z niewinnością i zarazem prologiem nowej, smutniejszej przygody. "To" zostało urwane w połowie historii, do dorosłych bohaterów wrócimy za dwadzieścia siedem lat (oby chodziło tylko o czas ekranowy). I mam nadzieję, że producenci – kiedy już zaczną liczyć wpływy z kinowych kas – nie zapomną o pakcie spisanym zimnym potem i łzami.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu